Zaczęło się od zablokowania Twittera. Turecki premier, posądzany przez sporą część rodaków o korupcję, znalazł najprostszy sposób na rozprawienie się z plotkami. Przypomina to dziecko zamykające oczy i udające, że jest niewidzialne.

Rząd Recepa Erdoğana zablokował dostęp do Twittera, każąc lokalnym dostawcom Internetu przestawić serwery DNS tak, żeby nikt w Turcji nie był w stanie odpalić adresu Twitter.com. Tymczasem, kiedy postępek się wydał, zaczęto sobie podawać z ust do ust wiadomość, że system da się obejść. Wystarczy użyć DNS-ów Google: 8.8.8.8 i 8.8.4.4 i serwis działa. Okazało się, że Twitter był tylko przygrywką dla tureckich polityków.

Teraz ten sam los spotkał YouTube’a. Polecenie wydał tamtejszy regulator telekomunikacyjny TIB, nie wyjaśniając przyczyn. Podobno ruch nie ma związku ze skandalem korupcyjnym, ale z nagraniem, które wyciekło wczoraj. Tureccy politycy rozważają na nim plan operacji wojskowej w Syrii. Jak nietrudno zgadnąć, blokada YouTube’a miałaby utrudnić rozprzestrzenianie się feralnego filmu.

Erdoğan groził już zablokowaniem YouTube’a i Facebooka, ale dopóki nie zaczął działać, nikt nie brał tego do końca poważnie. Komisarz europejski ds. agendy cyfrowej Neelie Kroes zareagowała błyskawicznie na antydemokratyczne posunięcie Turcji, pisząc na Twitterze: „Kolejny desperacki i dołujący ruch ze strony #Turcji. Wspieram wszystkich popierających prawdziwą wolność i demokrację”.

Co prawda turecki sąd orzekł kilka dni temu, że blokada Twittera musi zniknąć, ale rząd póki co nic sobie z tego nie robi.